piątek, 20 grudnia 2013

Dawać nie dając

"Daj, kup, przynieś, zrób" - słowa, które wiernie towarzyszą mi na misji.
 Oto ich wykonawcy:

-Mary, która z wielkim oburzeniem daje mi do zrozumienia, że muszę dać jej jakiś prezent, bo właśnie zdała do 4 klasy.
-Kleryk, który wręcza mi karteczkę z informacją, że jutro ma urodziny, podkreślając, że powinnam mu coś podarować.
-Nauczyciel, który na pytanie czy chciałby mnie pouczyć angielskiego w Jego godz. pracy, w pierwszej kolejności rzuca pyta: "A ile zapłacisz?"
-Memo, która rzuca do mnie tekstem: "Ty to mnie nie nawidzisz, bo gdybyś mnie kochała to dałabyś mi cukierka, ołówek, kartki, lizaka."
-Brat zakonny, który ilekroć słyszy, że jadę na zakupy, z wielką powagą mówi: "Kup mi coś fajnego."
-Moja współpracownica z biblioteki, która  regularnie wtrąca między  wierszami: "Daj mi pieniądze-mam ochotę na jogurt, chipsy, soczek."
-Matka, która mówi, że czeka na jakiś prezent, bo jutro wyjeżdża do rodziny na Święta.
-Dzieci ze Study-Time, które już od progu krzyczą: "Hej Agnieszka, masz dzisiaj dla nas słodycze?!"

Powinnam się cieszyć, prawda?! Przecież przyjechałam tu by dawać, pomagać, odpowiadać na potrzeby konkretnych ludzi. Jednak sumienie na każdym kroku się buntuje. Bardzo często gdy chcę kogoś czymś obdarować, przed oczyma pojawia się tabliczka z napisem: "NIE DAJĄC, DASZ WIĘCEJ."

Ale jak to?
Odpowiadając pozytywnie na każde wołanie, utwierdzasz ich w przekonaniu, że nie ma nic złego w ich działaniu i że wszystko im się należy. Pielęgnujesz w nich myślenie, że skoro  masz to jesteś zobowiązany do podarowania im  tego. Przyczyniasz się do tego, że nie czują potrzeby by poprosić, podziękować czy docenienić to co dostają. Stajesz się w ich oczach jedynie dostawcą "giftów", natomiast Twoja wartość jest mierzona na podstawie tego co im podarujesz.

Więc co mam robić?
KOCHAĆ! Miłością, która zawsze będzie miała na celu prawdziwe dobro człowieka.
Tą, która nie będzie ślepa i powierzchowna, ale zdolna do mówienia "NIE".
Pragnącą wymagać, po mimo bólu. Taką, która będzie wyposażona w cierpliwe tłumaczenie, po mimo braku najmniejszych efektów.


"Miłość, aby była prawdziwamusi kosztowaćmusi bolećmusi ogałacać nas z samych siebie."  Matka Teresa z Kalkuty

środa, 18 grudnia 2013

Polacy mają zegarki, Zambijczycy mają czas

Wtorek rano. Dziewczynki informują nas, że nie mamy dzisiaj z Nimi popołudniowych zajęć. Z przejęciem  opowiadają, że mają próbę śpiewu w kościele, przed Niedzielną Mszą i muszą wyjść z domu już o 14.00. Bez większych namysłów stwierdzamy z Patrycją, że nie ma problemu i że pójdziemy z nimi.

Zjawiamy się punktualnie. Na miejscu upewniamy się czy nie pomyliłyśmy godz. gdyż nic i nikt nie wskazuje na to, że jest już czas na wyjście. Dziewczyny tuż koło nas piorą swe ubrania, inne jedzą obiad, a pozostałe bawią się w najlepsze. Podchodzimy do Mamy(kobiety, która zajmuje się dziećmi) i pytamy o której jest wyjście, a Ona bez zbędnych tłumaczeń odpowiada, że o 14.30. Postanawiamy jeszcze na chwilkę wrócić do domu. Pati serwuje sobie drzemkę, a ja zaglądam do książki. Po chwili zerkam na zegarek i jestem w szoku. Jest już 14:45. Wyskakuję z łóżka i budzę Pati. Otwiera oczy w ekspresowym tempie- i pyta: "Tzn. że się spóźniłyśmy?!" Ja śmiejąc się odpowiadam : "Spokojnie, myślę, że jeszcze nie wyszli." Lecimy na umówione miejsce. Jest radość, gdyż dostrzegamy dziewczynki. Po chwili orientujemy się, że niezmiennie kontynuują swe czynności z przed 50min. Drugie podejście. Pytamy ponownie, tym razem dziewczynki. Na ich twarzach maluje się wielkie zdziwienie i niezrozumienie dlaczego zadajemy to pytanie. Po chwili odpowiadają: "Oczywiście, że idziemy. Spokojnie. Jeszcze nie.  Mówiłyśmy, że o 14.00." Nie wytrzymujemy, wybuchamy śmiechem. Czekoladki ukazują swe zdenerwowanie i pytają o co nam chodzi.
Informujemy, że jest już 15.00 One, jakby nie zrozumiały, tłumaczą, że nie idziemy teraz, ale dopiero o 14.00  Pokazujemy zegarek. Lekkie zmieszanie i stwierdzenie, że zaraz na pewno pójdziemy.


Zostajemy z Maluchami na trawie i czekamy, choć czujemy, że wyjście już nie nastąpi. Po pół godz. wygłupów zjawia się  Mama i krzyczy: "Idziemy". Gryziemy się z Pati w język, wymieniając się jedynie delikatnym uśmiechem. Następne 10min czekamy  na pozostałe dziewczynki. Mama podchodzi do nas z bananem na twarzy i mówi : " No, dzisiaj to naprawdę się spóźnimy."

Jest. Udało się, wyszliśmy poza bramę placówki. Po przejściu kilku metrów, pora na przystanek. Mamuśka spotyka znajomego i urządza pogawędkę. Z racji, że się spieszymy trwa tylko 5min. O 16.00 docieramy do kościoła. Brat zakonny prowadzący próbę, wita nas z wielką radością jakby nie dostrzegł, że spóźniliśmy się 1.5godz. Po pół godzinie śpiewu zaczyna zwijać sprzęt, żegna się i opuszcza kościół. Pytam się w myślach: to nie miało trwać 2godz?! Zaraz przychodzi odp. : No tak, gdybyśmy byli na czas to by tyle było.

Polacy mają zegarki, zambijczycy mają czas.
Kto ma więcej? Kto jest szczęśliwszy? Kto funkcjonuje prawidłowo?



Nie wiem. Wszystko zależy od człowieka.Wiem, że jesteśmy zupełnie inni.
Każdy dzień pokazuje mi również, że najlepszym rozwiązaniem jest zaakceptowanie tej "inności" -przyjmowanie siebie takimi jakmi jesteśmy. W wyniku takiego działania stajemy się dla siebie wielkim bogactwem, a nie dziwactwem czy utrudnieniem.


niedziela, 8 grudnia 2013

Uczta w Buszu

Eucharystia- choć nieobowiązkowy, to najważniejszy punkt programu na Misji.

Od poniedziałku do piątku jest na miejscu, w domku u Sióstr. Mała, skromna, ale bardzo przytulna kaplica. W soboty jeździmy do Nowicjatu, którego Szefem jest Salezjanin-Polak. Budynek ma zaledwie 3 lata, więc spokojnie dorównuje standardem tym europejskim. Natomiast niedzielną Mszę Św. przeżywamy zazwyczaj w naszej parafii- której proboszczem jest nie dość, że Polak, to w dodatku z mojej diecezji. Budynek nie wyróżnia się niczym specjalnym gdy stawiam go na tle kościołów z Polski.

Dzisiaj jest wyjątkowy dzień. Jedziemy na Mszę do College, który znajduje się w Buszu, 30km od naszej Placówki. Uczy się tam 250 studentów, w tym 20 katolików. Nasz kierowca-Ksiądz, nie lubi gdy jakieś miejsce w samochodzie się marnuje, więc bierzemy jeszcze dwóch studentów z sąsiedztwa. Samochód posiada "pakę". To na niej bardzo często przewozi się "żywy towar". Dzisiaj zdała egzamin na 6. Już po 15min jazdy, zgarniamy pierwszych autostopowiczów. Po chwili dowiadujemy się, że są to Jehowi. Oni wyskakują, następni witając nas wielkim uśmiechem, proszą o podwózkę. Ksiądz tłumaczy nam, iż na tej trasie większość mieszkańców porusza się właśnie w taki sposób, gdyż bus jeździ jedynie dwa razy w tyg, a mało kto posiada swój samochód. Spoglądam za okno i komentuję: "No, teraz to się czuję jak w prawdziwej Afryce." Dostrzegam Busz z prawdziwego zdarzenia, a po między nim drogę w kolorze płonącego ogniska. Krajobraz urozmaicają domki z gliny, jak i te w całości ze słomy. Są to te chwile, z których pragnę jak najwięcej wziąć na wynos.




Po 30min jesteśmy na miejscu. Wita nas Siostra Zakonna z bananem od ucha do ucha. Wchodzimy do pomieszczenia w którym ma odbyć się Eucharystia. Doznaję szoku. Na podłodze nie mogę znaleźć miejsca w którym by nie było plamy, lub dziury. Krzesła wyglądają jak po wojnie, jednak posiadają jeszcze skrawki folii, którą z reguły usuwa się zaraz po kupnie. Pierwszy raz w życiu widzę tak dużą ilość  pajęczyn, robaków, plam, odchodów i farby na jednym oknie. Skrawki szyb lub ich całkowity brak rzuca mi się w oczy. Oj szklarz miałby tu dobrą robotę. Z przerażeniem pytam sama siebie: "Tutaj ma przyjść Pan Jezus?!" W ramach kropki nad i przypominają mi się słowa, często powtarzane przez moją Mamę: "Agnieszko, nieistotne co posiadasz i za ile, ważne by było zawsze czyste i zadbane." Moje przemyślenia przerywa Ksiądz, który pojawia się w drzwiach. Po mimo największych chęci nie potrafię się skupić. Mój wzrok lata wciąż w kółko w poszukiwaniu krzyża. Po kilku minutach zatrzymuje się na biurku-ołtarzu, bo dostrzega tam maleńki krzyżyk. Jest radość. W tym też momencie wbiegają do naszego pomieszczenia cztery rozradowane Czekoladki. Każde z Nich ma wielki pojemnik w którym znajduje się jedzenie. Składają to pod ołtarzem i z wielką dumą zajmują miejsca w pierwszym rzędzie. Przychodzi pora na psalm-minuta ciszy i wymiana uśmiechów. Ups, chyba przy obstawie Mszy, został wycięty ten fragment. Po jakiejś chwili, jedna ze studentek otwiera śpiewnik i wychodzi z propozycją zaśpiewania jakiejś pieśni w ramach psalmu. Pojawiają się następni goście. Tym razem są to dwie Kobiety ze swymi pociechami na plecach oraz kilkoma torbami. Pot leje się z nich tak jakby wędrowały kilka godz. w skwarze. Jedna z Nich z radością zajmuje ostatnie miejsce w pierwszym rzędzie i zaczyna karmić piersią swe dzieciątko. 


Nagle słyszę:  "Czyż nie wiecie, że jesteście świątynią Boga i że Duch Boży w was mieszka?" Czuję się jakbym oberwała czymś ciężkim w głowę. Zaczynam składać w całość za nic nie pasujące do siebie  elementy.  Dochodzi do mnie, że dzisiejsza Eucharystia jest idealnym lustrem, w którym tak często może przejrzeć się moja Dusza. Jak bardzo plami i dziurawi ją każdy mój grzech?! Ile chwil w których nie jestem przygotowana na przyjście Pana Boga?! Nie mam więcej pytań. Do końca Mszy me serce pragnie tylko jednego-uwielbiać Tatę za Jego niepojętą Miłość. Za to, że przychodzi, nie patrząc na to w jakim stanie jest Świątynia.


Pięć minut po Eucharystii ołtarz staje się stołem, przy którym za moment będziemy spożywać obiadu. Szybkie umycie rąk, za pomocą wylania na nie kubka lodowatej wody. Teraz jesteśmy gotowi do zjedzenia uroczystego, niedzielnego posiłku. Naszymi sztućcami są ręce. W radosnej atmosferze mija najbliższe pół godz. Nadchodzi czas na pożegnalne uściski, pamiątkowe zdjęcie i ruszamy do domu. W ostatniej chwili dostrzegamy z Patrycją, że na pace jest jeszcze trochę miejsca. W ekspresowym tempie zmieniamy miejscówkę i spędzamy ostatnie chwile z nowo zapoznanymi dzieciaczkami.                                            




Pozostałą część drogi nie mogę wyjść z podziwu na myśl o dzisiejszych bohaterach. Największą z nich jest dla mnie Siostra zakonna, która najbliższe 4 lata spędzi w buszu. Żyjąc bez wspólnoty i uczestnicząc we Mszy Św. jedynie  raz w miesiącu. 

Dzisiaj na nowo doceniam  możliwość uczestnictwa w najwspanialszej Uczcie każdego dnia.