piątek, 20 grudnia 2013

Dawać nie dając

"Daj, kup, przynieś, zrób" - słowa, które wiernie towarzyszą mi na misji.
 Oto ich wykonawcy:

-Mary, która z wielkim oburzeniem daje mi do zrozumienia, że muszę dać jej jakiś prezent, bo właśnie zdała do 4 klasy.
-Kleryk, który wręcza mi karteczkę z informacją, że jutro ma urodziny, podkreślając, że powinnam mu coś podarować.
-Nauczyciel, który na pytanie czy chciałby mnie pouczyć angielskiego w Jego godz. pracy, w pierwszej kolejności rzuca pyta: "A ile zapłacisz?"
-Memo, która rzuca do mnie tekstem: "Ty to mnie nie nawidzisz, bo gdybyś mnie kochała to dałabyś mi cukierka, ołówek, kartki, lizaka."
-Brat zakonny, który ilekroć słyszy, że jadę na zakupy, z wielką powagą mówi: "Kup mi coś fajnego."
-Moja współpracownica z biblioteki, która  regularnie wtrąca między  wierszami: "Daj mi pieniądze-mam ochotę na jogurt, chipsy, soczek."
-Matka, która mówi, że czeka na jakiś prezent, bo jutro wyjeżdża do rodziny na Święta.
-Dzieci ze Study-Time, które już od progu krzyczą: "Hej Agnieszka, masz dzisiaj dla nas słodycze?!"

Powinnam się cieszyć, prawda?! Przecież przyjechałam tu by dawać, pomagać, odpowiadać na potrzeby konkretnych ludzi. Jednak sumienie na każdym kroku się buntuje. Bardzo często gdy chcę kogoś czymś obdarować, przed oczyma pojawia się tabliczka z napisem: "NIE DAJĄC, DASZ WIĘCEJ."

Ale jak to?
Odpowiadając pozytywnie na każde wołanie, utwierdzasz ich w przekonaniu, że nie ma nic złego w ich działaniu i że wszystko im się należy. Pielęgnujesz w nich myślenie, że skoro  masz to jesteś zobowiązany do podarowania im  tego. Przyczyniasz się do tego, że nie czują potrzeby by poprosić, podziękować czy docenienić to co dostają. Stajesz się w ich oczach jedynie dostawcą "giftów", natomiast Twoja wartość jest mierzona na podstawie tego co im podarujesz.

Więc co mam robić?
KOCHAĆ! Miłością, która zawsze będzie miała na celu prawdziwe dobro człowieka.
Tą, która nie będzie ślepa i powierzchowna, ale zdolna do mówienia "NIE".
Pragnącą wymagać, po mimo bólu. Taką, która będzie wyposażona w cierpliwe tłumaczenie, po mimo braku najmniejszych efektów.


"Miłość, aby była prawdziwamusi kosztowaćmusi bolećmusi ogałacać nas z samych siebie."  Matka Teresa z Kalkuty

środa, 18 grudnia 2013

Polacy mają zegarki, Zambijczycy mają czas

Wtorek rano. Dziewczynki informują nas, że nie mamy dzisiaj z Nimi popołudniowych zajęć. Z przejęciem  opowiadają, że mają próbę śpiewu w kościele, przed Niedzielną Mszą i muszą wyjść z domu już o 14.00. Bez większych namysłów stwierdzamy z Patrycją, że nie ma problemu i że pójdziemy z nimi.

Zjawiamy się punktualnie. Na miejscu upewniamy się czy nie pomyliłyśmy godz. gdyż nic i nikt nie wskazuje na to, że jest już czas na wyjście. Dziewczyny tuż koło nas piorą swe ubrania, inne jedzą obiad, a pozostałe bawią się w najlepsze. Podchodzimy do Mamy(kobiety, która zajmuje się dziećmi) i pytamy o której jest wyjście, a Ona bez zbędnych tłumaczeń odpowiada, że o 14.30. Postanawiamy jeszcze na chwilkę wrócić do domu. Pati serwuje sobie drzemkę, a ja zaglądam do książki. Po chwili zerkam na zegarek i jestem w szoku. Jest już 14:45. Wyskakuję z łóżka i budzę Pati. Otwiera oczy w ekspresowym tempie- i pyta: "Tzn. że się spóźniłyśmy?!" Ja śmiejąc się odpowiadam : "Spokojnie, myślę, że jeszcze nie wyszli." Lecimy na umówione miejsce. Jest radość, gdyż dostrzegamy dziewczynki. Po chwili orientujemy się, że niezmiennie kontynuują swe czynności z przed 50min. Drugie podejście. Pytamy ponownie, tym razem dziewczynki. Na ich twarzach maluje się wielkie zdziwienie i niezrozumienie dlaczego zadajemy to pytanie. Po chwili odpowiadają: "Oczywiście, że idziemy. Spokojnie. Jeszcze nie.  Mówiłyśmy, że o 14.00." Nie wytrzymujemy, wybuchamy śmiechem. Czekoladki ukazują swe zdenerwowanie i pytają o co nam chodzi.
Informujemy, że jest już 15.00 One, jakby nie zrozumiały, tłumaczą, że nie idziemy teraz, ale dopiero o 14.00  Pokazujemy zegarek. Lekkie zmieszanie i stwierdzenie, że zaraz na pewno pójdziemy.


Zostajemy z Maluchami na trawie i czekamy, choć czujemy, że wyjście już nie nastąpi. Po pół godz. wygłupów zjawia się  Mama i krzyczy: "Idziemy". Gryziemy się z Pati w język, wymieniając się jedynie delikatnym uśmiechem. Następne 10min czekamy  na pozostałe dziewczynki. Mama podchodzi do nas z bananem na twarzy i mówi : " No, dzisiaj to naprawdę się spóźnimy."

Jest. Udało się, wyszliśmy poza bramę placówki. Po przejściu kilku metrów, pora na przystanek. Mamuśka spotyka znajomego i urządza pogawędkę. Z racji, że się spieszymy trwa tylko 5min. O 16.00 docieramy do kościoła. Brat zakonny prowadzący próbę, wita nas z wielką radością jakby nie dostrzegł, że spóźniliśmy się 1.5godz. Po pół godzinie śpiewu zaczyna zwijać sprzęt, żegna się i opuszcza kościół. Pytam się w myślach: to nie miało trwać 2godz?! Zaraz przychodzi odp. : No tak, gdybyśmy byli na czas to by tyle było.

Polacy mają zegarki, zambijczycy mają czas.
Kto ma więcej? Kto jest szczęśliwszy? Kto funkcjonuje prawidłowo?



Nie wiem. Wszystko zależy od człowieka.Wiem, że jesteśmy zupełnie inni.
Każdy dzień pokazuje mi również, że najlepszym rozwiązaniem jest zaakceptowanie tej "inności" -przyjmowanie siebie takimi jakmi jesteśmy. W wyniku takiego działania stajemy się dla siebie wielkim bogactwem, a nie dziwactwem czy utrudnieniem.


niedziela, 8 grudnia 2013

Uczta w Buszu

Eucharystia- choć nieobowiązkowy, to najważniejszy punkt programu na Misji.

Od poniedziałku do piątku jest na miejscu, w domku u Sióstr. Mała, skromna, ale bardzo przytulna kaplica. W soboty jeździmy do Nowicjatu, którego Szefem jest Salezjanin-Polak. Budynek ma zaledwie 3 lata, więc spokojnie dorównuje standardem tym europejskim. Natomiast niedzielną Mszę Św. przeżywamy zazwyczaj w naszej parafii- której proboszczem jest nie dość, że Polak, to w dodatku z mojej diecezji. Budynek nie wyróżnia się niczym specjalnym gdy stawiam go na tle kościołów z Polski.

Dzisiaj jest wyjątkowy dzień. Jedziemy na Mszę do College, który znajduje się w Buszu, 30km od naszej Placówki. Uczy się tam 250 studentów, w tym 20 katolików. Nasz kierowca-Ksiądz, nie lubi gdy jakieś miejsce w samochodzie się marnuje, więc bierzemy jeszcze dwóch studentów z sąsiedztwa. Samochód posiada "pakę". To na niej bardzo często przewozi się "żywy towar". Dzisiaj zdała egzamin na 6. Już po 15min jazdy, zgarniamy pierwszych autostopowiczów. Po chwili dowiadujemy się, że są to Jehowi. Oni wyskakują, następni witając nas wielkim uśmiechem, proszą o podwózkę. Ksiądz tłumaczy nam, iż na tej trasie większość mieszkańców porusza się właśnie w taki sposób, gdyż bus jeździ jedynie dwa razy w tyg, a mało kto posiada swój samochód. Spoglądam za okno i komentuję: "No, teraz to się czuję jak w prawdziwej Afryce." Dostrzegam Busz z prawdziwego zdarzenia, a po między nim drogę w kolorze płonącego ogniska. Krajobraz urozmaicają domki z gliny, jak i te w całości ze słomy. Są to te chwile, z których pragnę jak najwięcej wziąć na wynos.




Po 30min jesteśmy na miejscu. Wita nas Siostra Zakonna z bananem od ucha do ucha. Wchodzimy do pomieszczenia w którym ma odbyć się Eucharystia. Doznaję szoku. Na podłodze nie mogę znaleźć miejsca w którym by nie było plamy, lub dziury. Krzesła wyglądają jak po wojnie, jednak posiadają jeszcze skrawki folii, którą z reguły usuwa się zaraz po kupnie. Pierwszy raz w życiu widzę tak dużą ilość  pajęczyn, robaków, plam, odchodów i farby na jednym oknie. Skrawki szyb lub ich całkowity brak rzuca mi się w oczy. Oj szklarz miałby tu dobrą robotę. Z przerażeniem pytam sama siebie: "Tutaj ma przyjść Pan Jezus?!" W ramach kropki nad i przypominają mi się słowa, często powtarzane przez moją Mamę: "Agnieszko, nieistotne co posiadasz i za ile, ważne by było zawsze czyste i zadbane." Moje przemyślenia przerywa Ksiądz, który pojawia się w drzwiach. Po mimo największych chęci nie potrafię się skupić. Mój wzrok lata wciąż w kółko w poszukiwaniu krzyża. Po kilku minutach zatrzymuje się na biurku-ołtarzu, bo dostrzega tam maleńki krzyżyk. Jest radość. W tym też momencie wbiegają do naszego pomieszczenia cztery rozradowane Czekoladki. Każde z Nich ma wielki pojemnik w którym znajduje się jedzenie. Składają to pod ołtarzem i z wielką dumą zajmują miejsca w pierwszym rzędzie. Przychodzi pora na psalm-minuta ciszy i wymiana uśmiechów. Ups, chyba przy obstawie Mszy, został wycięty ten fragment. Po jakiejś chwili, jedna ze studentek otwiera śpiewnik i wychodzi z propozycją zaśpiewania jakiejś pieśni w ramach psalmu. Pojawiają się następni goście. Tym razem są to dwie Kobiety ze swymi pociechami na plecach oraz kilkoma torbami. Pot leje się z nich tak jakby wędrowały kilka godz. w skwarze. Jedna z Nich z radością zajmuje ostatnie miejsce w pierwszym rzędzie i zaczyna karmić piersią swe dzieciątko. 


Nagle słyszę:  "Czyż nie wiecie, że jesteście świątynią Boga i że Duch Boży w was mieszka?" Czuję się jakbym oberwała czymś ciężkim w głowę. Zaczynam składać w całość za nic nie pasujące do siebie  elementy.  Dochodzi do mnie, że dzisiejsza Eucharystia jest idealnym lustrem, w którym tak często może przejrzeć się moja Dusza. Jak bardzo plami i dziurawi ją każdy mój grzech?! Ile chwil w których nie jestem przygotowana na przyjście Pana Boga?! Nie mam więcej pytań. Do końca Mszy me serce pragnie tylko jednego-uwielbiać Tatę za Jego niepojętą Miłość. Za to, że przychodzi, nie patrząc na to w jakim stanie jest Świątynia.


Pięć minut po Eucharystii ołtarz staje się stołem, przy którym za moment będziemy spożywać obiadu. Szybkie umycie rąk, za pomocą wylania na nie kubka lodowatej wody. Teraz jesteśmy gotowi do zjedzenia uroczystego, niedzielnego posiłku. Naszymi sztućcami są ręce. W radosnej atmosferze mija najbliższe pół godz. Nadchodzi czas na pożegnalne uściski, pamiątkowe zdjęcie i ruszamy do domu. W ostatniej chwili dostrzegamy z Patrycją, że na pace jest jeszcze trochę miejsca. W ekspresowym tempie zmieniamy miejscówkę i spędzamy ostatnie chwile z nowo zapoznanymi dzieciaczkami.                                            




Pozostałą część drogi nie mogę wyjść z podziwu na myśl o dzisiejszych bohaterach. Największą z nich jest dla mnie Siostra zakonna, która najbliższe 4 lata spędzi w buszu. Żyjąc bez wspólnoty i uczestnicząc we Mszy Św. jedynie  raz w miesiącu. 

Dzisiaj na nowo doceniam  możliwość uczestnictwa w najwspanialszej Uczcie każdego dnia. 

sobota, 30 listopada 2013

Anioł, Przyjaciółka, Nauczyciel Miłości

                                                                                                                                                        Gdy miałam 17  lat otrzymałam  wspaniały prezent. Od tak. Bez żadnej okazji. Była Nim dziewczyna o imieniu Patrycja.  Po pewnym czasie dowiedziałam się, że Nadawcą tej nietypowej paczki był sam Pan Bóg.


Początek naszej znajomości był bardzo nietypowy. Pati przybyła do mnie zapłakana z pytaniem, czy zechcę sie z Nią kolegawać?! Gdyż słyszała, że dobry ze mnie człowiek, a Ona nie ma takich wokół siebie. Mowiła bardzo poważnie, z wielkim przejęciem. Oczy Jej były tak samo błagające i przekonujące jak te kota ze Shreka. Od razu zaznaczyła, ze nie chce się mi zbytnio naprzykszać. Prosiła o niewiele - dwa spotkania w tygodniu. Widziałam Ją przed tą rozmową za ledwie kilka razy, więc moja wiedza na Jej temat była bardzo ograniczona,  jednak nie miałam serca odmowic. Zgodziałam się.


Już w pierwszym tygodniu złamałyśmy umowę odnośnie ilości spotkań- widziałyśmy się każdego dnia. Nie przeszkadzalo mi to ani trochę. Wrecz przeciwnie, odliczałam godz. do każdego spotkania. Gdy przychodził moment  pożegnania, ogarniał mnie wielki smutek.  Była pierwszą  Osobą przy której czułam, że mogę być w pełni sobą. To właśnie Pati sprawiła, że uwierzyłam w przyjaźń. Wcześniej myslałam, że istnieje jedynie w bajkach, filmach czy książkach. Nie było rzeczy o której nie mogłabym z Nią porozmawiać. Żaden pomysł na spędzenie czasu nie wydawał sie za głupi i czy nie do zrealizowania. Po kilku miesiącach naszej znajomości widziałam w Niej odbicie swej Duszy. Rozumiałyśmy sie już bez słów. Często jeden uśmiech czy kiwnięcie głową było sposobem na przekazanie sobie potrzebnych informacji. Gdy poznawałyśmy kogoś nowego, nierzadko pojawiało się pytanie: “Znacie sie od urodzenia?”







Trzy lata później wybrałyśmy sie na studia i zamieszkałyśmy ze soba. Czułam,  że jest jedyną Osobą z którą mogę dzielić pokój. Praktycznie z momentem przejścia przez próg mieszkania zaczeły nas atakować nasze złe nawyki i przyzwyczajenia. Tok myślenia nie zawsze był taki sam. Potrzeby  i pragnienia również inne. Jazda bez trzymanki. Pati bardzo często fundowała mi sprawdzian z miłości, na którym pojawiało się wciąż to samo pytanie: Miłość to: a) kochanie po mimo b) kochanie ponieważ?! Swoim  życiem pokazywała, że nieistotne jest to co robimy, ale ile milosci wkładamy w każde nasze najmniejsze działanie. Zachwycała mnie swą samodzielnością i ogarnięciem. Nie było dla Niej rzeczy niemożliwych.

Wspaniałym prezentem była wiadomość, że jadę z Nią na misje. Jesteśmy tutaj razem dwa miesiąc. Byłam przekonana, że już nic nie jest w stanie nas w sobie zaskoczyć. Jednak jest zupełnie inaczej. Każdego dnia dowiaduję się o Niej coś nowego i zadziwiającego. Co krok  zachwycam się Jej postawą. Regularnie sprawia, że szczęka opada mi z wrażenia. Często udziela cennych wskazówek odnośnie tego, którędy iść, by nie zboczyć z drogi prowadzącej do Świętości.


Patusia! Dziękuję Ci za to kim byłaś i za to kim jesteś.
Szacun dla Ciebie, mój wielki Idolu i wzorze do naśladowania. :)

poniedziałek, 25 listopada 2013

Sposób na szczęście

Wysiada prąd.

Na Czarnym Lądzie humor jak dopisywał tak dopisuje. Uśmiech nie znika z twarz dzieci. Nikt nie widzi przeszkody do dobrej zabawy. Jedni śpiewają tak głośno, że słychać ich na każdym krańcu 15 hektarowej placówki. Drudzy zaczynają tańczyć. Ich ciała poruszają się w rytm grających bębnów. Jest również grono, które  za pomocą dwóch kamyków organizuje świetną zabawę na kilka godz.



Dorośli w Zambii niezmiennie cieszą się chwilą. Brak prądu nie powoduje większego zakłócenia. Ci którzy mają możliwość, kontynuują swą prace. Ci którzy jej nie mają wykorzystują czas na rozmowę z bliskimi czy spotkanie z samym sobą. Dla wielu jest to idealny moment na romantyczną kolację przy swiecach. Zakalec zdychający w piekarniku i kurczak niemalże surowy nie wywołują najmniejszej złości czy smutku u zakochanych.

Na Białym Lądzie w ekspresowym tempie zwalają się do dzieci niechciani goście. Imiona ich to : smutek,  złość i wielkie niezadowolenie. Jedni zamykają się w swoim pokoju i zwinięci w kłębek płaczą bez opamiętania. Inni latają po całym domu jakby byli poparzeni i wykrzykują swe żale.  Są i  tacy, którzy próbują przespać brak dostępu do internetu, tv czy komórki.



W polskim domu powstaje wielki chaos. Wszystkie plany na najbliższe chwile odchodzą w niepamięć. Żona obwinia męża o brak prądu, a mąż żone. Zosia krzyczy do Patryka "Rusz się i napraw to albo wezwij jakiegoś fachowca. Przecież  tak nie da się funkcjonować!" Prąd powraca. Jednak beznadziejny humor i skwaszone miny grają  pierwsze skrzypce już do końca dnia.




Zambijczycy pokazują mi jak być szczęśliwą po mimo, a nie ponieważ..
Uczą mnie uzależniać każdą sytuację od szczęścia, a nie szczęście od sytuacji..  


poniedziałek, 18 listopada 2013

Cierpliwość

Jedni uważają, że albo się ją ma albo nie. Mówią, że są tacy wybrańcy, którzy otrzymują  ją w pakiecie  przy porodzie i tacy, którzy urodzili się bez niej i nie mają już żadnych szans na jej zdobycie przez całe życie.

Inni natomiast twierdzą, że każdy ją otrzymuje i to w dodatku  w  takiej samej ilości. Są zdania, że wielkość cierpliwości ulega zmianie przez całe życie. Jest  zależna  od  tego czy się  o nią troszczy czy jest się obojętnym wobec jej istnienia.

Misje-szkoła w której każdego dnia uczę się MIŁOŚCI. Dlaczego o tym teraz piszę skoro mowa o czym innym?! Ponieważ ostatnio miałam sporo lekcji poświęconych właśnie cierpliwości. Nauczyciele są tutaj bardzo wymagający i dużo zadają do domu.

                            

 
                                                                 

 Pozwólcie, że przedstawię Wam kilku z Nich:
-Rosmery, która zjada kartkę z zadaniami, gdy któregoś nie potrafi rozwiązać
-Jon, który wciąż powtarza, że nie jest w stanie rozwiązać żadnego zadania bo jest zmęczony, boli go głowa lub brzuch
-Edit, która czytając książkę nie patrzy się w tekst tylko na mnie i zgaduje słowa, których nie potrafi przeczytać
-Cherchil, który zapisuje notatki na tej stronie w zeszycie na której mu się otworzy
- Miniwa z, która od miesiąca próbuje wejść w dialog,  a ona za każdym razem odwraca głowę  w drugą strone i milczy
-Memo, który po dostrzeżeniu, że rozwiązał coś źle zaczyna rzucać wszystkim co ma pod ręką, a następnie wybiega z klasy lub zaczyna płakać
-Umówione spotkanie na konkretną godz, które przesuwa się o kilka godz lub wcale się nie odbywa
-Wyjazd niedaleko poza miasto, który wiąże się z  kilkoma przystankami i częstym jeżdżeniem w  kółko
-Internet, który pojawia się na 5min a znika na kilka godz. lub dni
-Podróż busem, który rusza dopiero wtedy,  gdy zostanie  wypełniony po brzegi (raz trwa to 1min a raz 60min)


          

Jeśli uczęszczach również na takie lekcje to życzę CI dużo sił i  wytrwałości w trenowaniu -doskonaleniu swej CIERPLIWOŚCI.

Jeśli nie to serdecznie zapraszam do podjęcia się tego trudu-pracy nad sobą.                    
Nie zwlekaj, rozpocznij naukę już dzisiaj! :)

piątek, 8 listopada 2013

Wszystkich Świętych w Zambii

Gdy dowiedziałam się jak tutaj wygląda świętowanie dnia "Wszystkich Świętych" ogarnął mnie smutek, że nie będę mogła go odpowiednio przeżyć. Najodpowiedniejsze słowo, które przychodziło mi na skomentowanie tego dnia to BRAK:


- dostępu   do   cmentarza,  a   więc  i  wszystkich przygotowań do tego dnia (czyszczenia   pomników    wyrywanie  chwastów, usuwanie liści znajdujących się w najbliższej okolicy, zamówienie pięknej ikaban i zniczy do nich pasujących)
- uroczystej Mszy św., procesji oraz kazania oddającego istotę dnia
- odwiedzin  grona  bliskich  mieszkających nieopodal cmentarza
- pysznego  obiadu, ciast i  wszelakich  słodkości, którymi zajadam się co roku u Brata
- wieczornego spaceru na cmentarz ze znajomymi
- widoku, który za każdym razem mnie zachwyca (tysiące palących się zniczy, które sprawiają, że ciemność nie gości ani przez chwile tej nocy na cmentarzu)


Okazało się, że ten "BRAK" nie stanowi ani przeszkody ani utrudnienia w świętowaniu. Ośmielę się go wręcz nazwać wielkim Błogosławieństwem. To właśnie dzięki nieobecności wyżej wymienionych rzeczy, pierwszy raz tak wyraźnie dostrzegłam to co powinno być na pierwszym planie tego dnia. "BRAK" powtarzał mi przez cały dzień, że dążenie do świętości jest głównym powołaniem każdego człowieka. Niezależnie od tego czy jest księdzem, nauczycielem, siostrą, studentem, czy wolontariuszem. Jak powiada moja ulubiona Błogosławiona Matka Teresa z Kalkuty: "Świętość nie jest luksusem dla nielicznych, ale obowiązkiem dla mnie i dla Ciebie." Dokonał również pięknego odkrycia, że najważniejszy pomnik jest zawsze tam gdzie się aktualnie znajduję, bo jest nim moja Dusza. To właśnie o jej piękno powinnam się troszczyć w szczególności. Nie raz do roku, ale każdego dnia.

Otrzymałam również kilka wskazówek odnośnie pielęgnacji pomnika:
- usuwanie brudu, liści i chwastów jedynie za pomocą sakramentu pokuty,
- ikabany i kwiatki dostarczam poprzez dobre uczynki i okazywaną miłość wobec bliźniego,
- świeczka pali się tylko wtedy gdy jestem w stanie łaski uświęcającej.

To właśnie Jej moc będzie sprawiała, że wiara, nadzieja i miłość będzie rozświetlała ciemności - trudności dnia codziennego.
Choć często wydaję mi się, że otrzymuję nie to co chciałam i nie tak jak sobie wymarzyłam, to zawsze końcowo okazuje się, że nie mogłam dostać nic lepszego. Dzień, który myślałam, że nie będzie miał miejsca bytu w Zambii, okazuje się najbardziej świadomym i najpiękniej przeżytym dniem "Wszystkich Świętych".

Dziękuję Ci Tato za Twą nieustanną obecność i troskę o mą Duszę.
Za to, że uzdalniasz mnie do dostrzegania Cię w "BRAKU"

środa, 30 października 2013

Nieustanna walka

Każdy dzień jest  Bitwą o naszą Duszę. Niezależnie od tego czy jesteśmy tego świadomi czy nie.  Czy wierzymy w  jej istnienie, czy w ogóle nie dopuszczamy do siebie. Czy mamy ochotę  brać w niej udział, czy omijamy ją wielkim łukiem. Ona po mimo wszystko ma miejsce. Rozgrywa się między dobrem a złem. Walczy o Nią Bóg i szatan. W bardzo dużej mierze od nas zależy kto odniesie zwycięstwo. Każde działanie jak i bezczynność są przewagą jednej ze  stron.


U mnie zaczyna się ona o 5,30-z chwilą pierwszego odzewu budzika. Pierwsza okazja do pojedynku. Jedna ze stron mówi: Witaj! Czas wstać. Druga jednocześnie szepcze: spokojnie, nie śpiesz się, nic się nie stanie jak pośpisz sobie raz dłużej i nie pójdziesz na Mszę św.                                                                                                                                          
Następna walka toczy się w szkole. Mogę wejść do klasy z wielką radością i uśmiechem powitać każde dziecko z osobna. Być do dyspozycji  tego, kto będzie tego potrzebował. Tłumaczyć mu tak długo aż zrozumie. Nie mierzyć wszystkich jedną miarą, ale do każdego mieć indywidualne podejście.  Mogę też rozegrać to zupełnie inaczej. Już na samym wejściu powiedzieć, że znowu nie są na swoich miejscach i słychać ich na końcu szkoły. Po sprawdzeniu kilku zeszytów stwierdzić, że tłumaczenie i tak nie ma sensu, skoro ciągle popełniają te same błędy. Co jakiś czas odetchnąć- korzystając z internetu lub komórki.



Kolejna walka ma miejsce o 14.00 w czasie pracy z dziewczynkami z sierocińca. Mogę przybyć punktualnie i  słuchać wszystkich poleceń zarówno Mam jak i dziewczynek. Wykonywać starannie i  rzetelnie powierzone mi zlecenia. Podsunąć pomysł na realizację czegoś nowego. Mogę również przybyć z półgodzinnym spóźnieniem, bo przecież krótka drzemka przy tak wyczerpującym dniu jest bardzo wskazana, a nawet niemalże konieczna. W ogóle czy muszę ciągle coś robić?! Wystarczy, że posiedzę sobie i popatrzę jak dziewczynki pracują lub spożytkuję ten czas na  przeczytanie fragmentu ciekawej książki.

17.30 czas na stoczenie kolejnej bitwy. Iść na różaniec czy zostać w domu i wypić kawkę lub skorzystać z internetu?!


Przychodzi pora na Study Time- czyli następne starcie o mą Duszę.  Skoro wiem  z czym każde dziecko ma największy problem, mogę przygotować sobie wcześniej odpowiednie materiały. Podzielić mój czas na ilość dzieci i poświecić każdemu jedną porcję. Jednak równie dobrze mogę przynieść 5 książek do czytania, 10 kolorowanek, trochę kredek i tym sposobem mieć 1.5 godz z głowy.
Modlitwa wieczorna jest okazją to stoczenia ostatniej bitwy. Wziąć brewiarz i odmówić go wspólnie z Patrycją czy darować sobie i pójść szybciej spać aby jutro być w pełni sił?!

Pojedynek stoczony. Czas na podsumowanie.
Dzisiaj mogę spokojnie spać, bo Bóg odniósł zwycięstwo.

Jak  wygląda to u Ciebie? Ile bitw odbywa się każdego dnia a pod iloma z nich się podpisujesz? Kto jest ich zwycięzcą?

Pamiętaj, że ilekroć zwycięża Dobro, tylekroć zbliżasz się do Nieba. Życzę Ci abyś każdego dnia żył najpiękniej jak potrafisz. Tak jakby jutra miało nie być. :)



wtorek, 22 października 2013

Lekcja Miłości

Spoglądam na Wolontariuszkę, która każdego dnia dziękuję Panu Bogu za to, że się obudziła. Z wielkim pokojem w sercu i radością na twarzy wychodzi by dzielić się Miłością z każdym napotkanym człowiekiem. Tuż obok pojawia się Wolontariuszka, która na każdym kroku ukazuje swe niezadowolenie. Na Jej twarzy najczęściej maluje się smutek z dodatkiem złości. Gościem, który regularnie ją odwiedza jest strumień łez.

Mam przed oczyma Nauczycielkę, która cierpliwie tłumaczy dzieciom ten sam przykład do momentu aż zrozumieją. W momencie Gdy dochodzi do jakiejś większej sprzeczki lub pobicia, motywuje do natychmiastowego pogodzenia się i przebaczenia sobie wszystkich krzywd. Mój wzrok dostrzega drugiego Nauczyciela, który uderzenie linijką traktuje jak przecinek w zdaniu. Natomiast gdy nerwy puszczają jedną ręką chwyta twarz dziecka, a drugą zaczyna ją  bić. Następnie każe jemu  klęczeć przed sobą przez kilka minut.

Widzę Kleryka, który przypomina mi Wulkan wybuchający na każdym kroku. Jest wyjątkowy i niepowtarzalny gdyż nie przynosi żadnych szkód. Tryska miłością, radością, wiarą  i nadzieją. Dzieci lgną do Niego jak do najlepszych słodyczy. Tuż obok stoi Kleryk, którego ręce przykleją się do mojego telefonu jakby były nasmarowane super glue. Każdego dnia nalega bym mu go podarowała a sobie kupiła nowy lub kontaktowała się za pomocą samej karty.

Widzę Siostrę z ciągłym bananem na twarzy, nie opuszczającą żadnej modlitwy. Wypełnia wszystkie swe obowiązki z wielką dokładnością i miłością. Każde dziecko z Sierocińca traktuje  jak swoje. Tuż przy Niej pojawia się Siostra, która na Eucharystie przybywa w 10cm szpilkach, gdy wszyscy klęczą Ona siedzi, a wracając od Komunii Św. wpada w poślizg i upada na posadzkę.

Dostrzegam Księdza, który tryska miłością Bożą i zaraża Nią każdego napotkanego człowieka. Zaraz za Nim wychyla się Ksiądz, który podczas sprawowania Mszy Św. w każdej wolnej chwili bawi się telefonem bez najmniejszego skrępowania.



DZIĘKUJĘ  ZA TĄ  LEKCJĘ MIŁOŚCI!
Początkowo nic z niej nie rozumiałam i wciąż komentowałam, że jest bezsensu, nieprzydatna i  w ogóle nie do pojęcia. Ty jednak wciąż nade mną stałeś  i przykład za przykładem podsuwałeś.Każdego dnia ze wszystkich sił pojąć próbowałam, aż w końcu ZROZUMIAŁAM...
                                                                                                                                                                                                                                                                                                                  Dziękuję za tych "pierwszych". Są dla mnie Mistrzami w pokonywaniu przeszkód, dziur i wszelakich niebezpieczeństw z zawiązanymi oczyma. To właśnie od Nich uczę się jak każdego dnia powierzać wszystko Bogu i pozwalać się prowadzić w ciemno.

Dziękuję za tych "drugich". Dzięki Nim uczę się przyjmować  i kochać każdego człowieka takim jakim jest. To właśnie Oni pokazują mi jak ważna jest modlitwa za siebie nawzajem. Każdy  jej bardzo potrzebuje, niezależnie od tego kim jest, ile ma lat i gdzie przebywa.




niedziela, 13 października 2013

"Gdzie możliwości moich kres, tam Jego początek(..)"

Przed wyjazdem znajomy rzekł do mnie: Wojna, powiedz mi, co Ty byś tym dzieciom dała gdybyś nie miała Jezusa?! Te słowa są dla mnie zarazem logiczne jak fakt, że w Afryce nie ma śniegu oraz zaskakujące jak to, że w Zambii bywa tak zimno, że trzeba nosić rękawiczki.

Sama z siebie nie jestem w stanie nic dać. Nie dostrzegam żadnych potrzeb drugiego człowieka, bo wzrok ogranicza się jedynie do moich pragnień, zachcianek i braków. Jestem wielką egoistką nie wychodzącą poza czubek własnego nosa. Nie ma opcji  bym była chlebem, który zaspokoi jakikolwiek głód, wodą która ugasi najmniejsze pragnienie czy narzędziem, które zreperuje choć jedno małe uszkodzenie.







"Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia." 
 Ile będzie we mnie Boga, tyle będzie we mnie:  
- miłości do Alexa, który średnio raz na tydzień ucieka z domu 
- cierpliwości do Moni, która je kartkę z zadaniami gdy nie potrafi któregoś rozwiązać
- zrozumienia dla Siostry, która w obecności 10 Osób otwiera paczkę żelek i nie częstując nikogo, zjada je sama
- wiary w to, że wszystkie moje dziewczynki z City of Hope wylądują kiedyś w Niebie 
- przebaczenia dla nauczyciela, który nie tłumaczy uczniowi, gdy ten popełni jakiś błąd.
W zamian aplikuje kilka uderzeń w twarz a następnie każe klęczeć przed sobą,
- nadziei, że uda mi się jeszcze w tym roku spotkać z pozostałymi Wolontariuszami, którzy są w Zambii
- radości z podjęcia pracy, której wcześniej zapierałam się rękami i nogami





Każdego dnia czuję moc Waszej modlitwy. Jest ona jak ładowarka do akumulatorków. Bardzo często z niej korzystam. Wspaniałe jest to, że ładuje nawet wtedy gdy prąd wysiada w cały"City of Hope".

Z serca dziękuję za każde westchnienie do Góry w mej intencji. Polecam się nadal Waszej pamięci. :)



niedziela, 6 października 2013

Wejściówka do Nieba


Ostatnio zastanawiałam się co musiano by mi zaproponować, żebym była w stanie zrezygnować z wyjazdu na misje. Przez kilka dni chodziłam z przekonaniem, że nic takiego nie istnieje. Po tygodniu przyszła jedna, ale za to megaśna myśl: Wejściówka do Nieba. Tak! Wtedy bym nie musiała jechać na misje, bo na pewno od razu chciałabym z niej skorzystać.

 Natychmiast zaczęłam rozmawiać z "Tatą" na ten temat. On na wstępie mnie wyśmiał a potem rzekł : Kochana, czy Ty wiesz o co prosisz?! Chcesz abym Ci tak po prostu podarował wejściówkę do Wiecznego Szczęścia?! Nie ma takiej opcji! Jeśli chcesz tam dotrzeć  to musisz zacząć  konkretnie w to inwestować. Nie odkładaj tego na później, zacznij już dzisiaj.
Bez różnicy ile masz lat,  co robisz i gdzie się znajdujesz. Nie liczy się czy masz piękną wille z basenem czy jesteś bezdomnym i twym domem jest pole, las czy  ławka. Nie ma znaczenia czy jesteś politykiem, księdzem, sprzątaczką czy bezrobotnym.

 Dla mnie liczy się  tylko jedno, jak bardzo KOCHASZ. Skoro jestem MIŁOŚCIĄ to jasne jak księżyc w pełni jest również to, że na tyle potrafisz kochać, na ile zezwolisz, abym działał w Tobie i przez Ciebie. Pamiętaj, nigdy nie pcham się na siłę, ani nie wchodzę bez pukania. Wejdę dopiero wtedy, gdy sama postanowisz mnie wpuścić do swego serca.




Twoje serce jest jak wielki  ogród, wymagający nieustannej pielęgnacji. Jeśli zechcesz to z miłą chęcią zostanę w nim Ogrodnikiem. Na początku pozbędę się wszystkich chwastów oraz zbędnych narośli czyli Twych zniewoleń, uzależnień i złych przyzwyczajeń. Następnie zajmę się podcinaniem zbyt wysokich krzewów i  drzewek, czyli Twego długiego języka, zazdrości, złości i pychy. Na końcu zajmę się nawodnieniem całego ogrodu. Ma miłość, wiara i nadzieja spłyną na Ciebie jak strumień zimnej  wody w upalny dzień.


Twoim zadaniem jest jedynie a zarazem aż zapraszanie mnie do swego ogrodu/serca. Oto działania po przez które wpuścisz mnie w mgnieniu oka:

Sakrament pokoty - usuwanie chwastów i zbędnych narośli
Eucharystia - nawadnianie ogrodu
Modlitwa - nawożenie
Post - podcinanie drzewek i krzewów


Mam dla Ciebie w bonusie kilka cennych rad, które ułatwią Ci zabieganie o wejście do Nieba:

- Zapraszaj mnie do swego ogrodu bardzo często
- Czekaj cierpliwie na efekty pracy
- Nie wtrącaj się w robotę Ogrodnika
- Ciesz się z tego co masz
- Nie porównuj swego ogrodu do innych
- Nie pracuj w ogrodzie bez obecności Ogrodnika

POWODZENIA! :)

środa, 2 października 2013

Niechciany Gość

Po co Ci te misje? Dlaczego akurat do Zambii? Czemu tak długo?
Nie boisz się? Nie będziesz tęsknić? Dlaczego teraz? "
Ilekroć to słyszę, zawsze nasuwa mi się tylko jedna odpowiedź: Pan Bóg.
To On sobie wybrał to miejsce, czas, warunki..

Zaproszenie wysłał już kilka lat temu. Serce odrzuciło je natychmiast. Był On przez nie tak niechciany, jak śmierć kogoś ukochanego. Nie dając za wygraną postanowił więc wybrać się osobiście. Wpierw dzwonił domofonem, gdy nie było odzewu zaczął pukać z całych sił do drzwi  i głośno wołać. Czynił to dość regularnie, czekając cierpliwie aż serducho raczy otworzyć.

 Początkowo serce udawało, że nie ma go w domu- było przekonane, że w taki sposób się  Go pozbędzie. Okazało się, że nie udało się Go pozbyć. On ciągle był. Postanowiło więc Go zagłuszyć, bombardując swymi pomysłami na życie i szczęście. Ze wszystkich sił starało się pokazać, że nie jest jemu do niczego potrzebny. Buntowało się jak małe, rozwydrzone dziecko,  które rzuca się na ziemie i tupie wszystkimi częściami ciała gdy coś idzie nie po jego myśli. To również nie spełniło założonych oczekiwań. On ciągle był obecny, z niezmiennym spokojem i wielkim bananem na twarzy.

Serce postanowiło więc zmienić taktykę. Pomyślało, że szczera rozmowa będzie na pewno świetnym rozwiązaniem. Gdy emocje opadły, spokojnie tłumaczyło, że przecież kompletnie się do tego nie nadaje. Powiedziało, że jest słabe, za mało wciąż kocha i ufać też mu ciężko. Żaden argument Go nie przekonał. On jednak trwał uparcie przy swoim, jak mucha, która lata wciąż w kółko i nie pozwala się odgonić.
Serce stwierdziło, że nadeszła odpowiednia pora by się Go pozbyć  raz na zawsze. Zamurowało drzwi.
Tym razem  również się rozczarowało. Dostrzegając Go w swym oknie, upewniło się w przekonaniu, że jest  niezniszczalny. Załamane, doszło do jednego wniosku, że nie ma innego wyboru - musi Go przyjąć.

W tym samym momencie stało się coś niesamowitego i kompletnie nieoczekiwanego. Serce zaczęło się radować, skakać i krzyczeć, że jest najszczęśliwsze na świecie. W jednej chwili się przekonało, że najlepszego wyboru dokonało i za nic by tego już nie odwołało. Zrozumiało, że było Go tak spragnione jak człowiek szklanki wody po tygodniu marszu w skwarze.

Jedno TAK i wszystko się zmieniło. Pustki i strachu ME SERCE się pozbyło, a w zamian niczym nie zastąpionym pokojem i szczęściem po brzegi się wypełniło.






środa, 25 września 2013

"Wszystko zależy od człowieka."

Wszystko zależy od człowieka. Zależy od jego wartości, duchowości, charakteru,
kultury, widzenia, czucia. Jedni działają, drudzy są bezczynni.
Ten sam człowiek jest kimś niesamowitym i beznadziejnym.
Jest kimś bliskim i dalekim. Jest wzorem do naśladowania i wrogiem.
Ten sam grejpfrut jest słodki i gorzki, pyszny i odrzucający, mały i duży.
Ten sam film wyzwala dobre emocje i złe, wyciska łzy i wywołuje śmiech na sali.
To samo słowo przynosi uśmiech i smutek, ukojenie i żal.

Jestem wolontariuszką misyjna.
Powody wyjazdu na misje są również zależne od człowieka.
Dla jednych misje to coś bezsensownego i kompletnie niezrozumiałego.
Dla mnie misje to odpowiedź na zaproszenie Boga.
Bycie narzędziem w rękach Najwspanialszego Fachowcy.

Dla mnie misje to:
- pozytywna odpowiedź na zaproszenie, które otrzymałam już kilka lat temu
- bycie narzedziem w rękach Najwspanialszego Fachowcy, który usuwa, reperuje, łata wszelakie uszkodzenia na Duszy i Ciele bliźnich z Zambii
- podawanie pokarmu, który zaspokaja wielki głód. Nie tyle ten spowodowany  brakiem żywności, ale ten znacznie większy i poważniejszy. Głód powstały w wyniku BRAKU MIŁOŚCI.
- wielka radość serca i poczucie, że jestem na swoim miejscu
- wykonywanie zwykłych, drobnych, codziennych obowiązków z wielką miłością i radością
- przeżywanie każdego dnia tak jakby był tym ostatnim
- środek do celu, którym jest Niebo
- PEŁNIENIE WOLI PANA BOGA